Strony

sobota, 18 kwietnia 2015

Rozdział 5 Czasem wątpimy w siebie...

- Nieźle. - usłyszałem.Przestałem walczyć z Meridą i zobaczyłem  Percego.
- Dzięki! - podziękowałem.
- Ekhm ekhm myślę,że mówił to do mnie. - zaśmiała się Merida,ale zignorowałem to.
- Mówiłem i do ciebie i do ciebie.Tylko zobaczcie musicie trzymać miecz bardziej pewniej.Nie bójcie się wykonać ruchu.Chodźcie dam wam miecz,które idealnie będą do was pasowały. - powiedział.Merida spojrzała na mnie pytającym spojrzeniem,lecz ja tylko wzruszyłem ramionami.Poszliśmy za nim do starej zbrojowni.
- To dla ciebie. - zwrócił się do mnie i podał mi piękny miecz z spiżu.Gdy g dotknąłem lekko pokrył się szronem.Był idealnie wyważony i bardzo mi się podobał.
Meridzie również dał idealnie pasujący do niej miecz.Gdy wzięła go do ręki dosłownie zapłonął.
- Widzę,że się podoba. - stwierdził Percy widząc nasze zainteresowanie.
- Spróbujcie śmiało. - dodał.Gdy tylko skrzyżowaliśmy miecze poczułem ciepłe powietrze,które odepchnęło mnie na dwa metry,Meridę tak samo.Nie bolało mnie tak bardzo,ale kiedy wreszcie podniosłem się z ziemi poczułem piekące oparzenia na mojej skórze.Merida miała podobnie tylko zamiast ognia biała śnieg na włosach,a w rękę miała wbity mały kolec lodu.Podbiegłem do niej i pomogłem wstać.
- Co to było? - spytała Merida.Jej oczy zapłonęły ciekawością.
- Widocznie przeciwieństwa się nie lubią. - powiedział zamyślony Percy.
- Lepiej nie walczcie już. - powiedział.
- Ale to pewnie przez miecze.Możemy przecież wziąć inne miecze. - zaproponowała rudowłosa.
- Na pewno nie.To wasza moc.Proszę was uważajcie. Okej? - spytał.My pokiwaliśmy głowami.Oparzenia coraz mocniej szczypały.Dotknąłem dłonią oparzenia.Poczułem chwilowy mocny ból,ale po chwili poczułem przyjemne zimno.
- Jack pomożesz.Ten kolec jest chyba odporny na topnienie. - uśmiechnęła się z bólem.
- Okey to może trochę boleć. - ostrzegłem.Złapałem mały kolec tkwiący w ręce Meridy,lecz zaczęła się drzeć.Zamroziłem skórę wokoło kolca i wtedy delikatnie wyciągnąłem.
- Dzięki.Idziemy nad wodę? - spytała.Zgodziłem się.Czułem się jakoś niezręcznie w jej otoczeniu.Nie wiedziałem co powiedzieć.
- To jak tam w nowym domu? - spytałem w końcu.
- Dobrze,a u ciebie?
- Dobrze. - odpowiedziałem po czym znów nastała cisza,którą zagłuszały jedynie ptaki,które śpiewały,wiatr szumiący pośród drzew,nasze oddechy i kroki.
- Lubisz Rachel? - spytała nagle.
- Tak.Jest moją koleżanką. - odpowiedziałem nie zastanawiając się długo.
- Tu jesteście...Niedługo kolacja! - biegł za nami zdyszany Nico.
- Już idziemy. - odpowiedzieliśmy jednocześnie i w ciszy wróciliśmy do obozu.Usiadłem za stołem.Nie miałem na nic ochoty,więc jedzenie dałem w ofierze dla mojej mamy.Nie wiem po co skoro i tak jest zamknięta czy coś,ale dałem.Wróciłem do stołu i wypiłem szklankę soku pomarańczowego.Rozejrzałem się.Przy wszystkich stolikach panowała radość,oprócz stolika Meridy i mojego.Siedziałem tak bawiąc się szklanką,aż w końcu spadła i się potłukła.To był jej los.Potłuc się,ale przecież każdy może decydować o swoim losie.Oj nie szklanko tak prędko nie umrzesz.Swoją mocą skleiłem kawałki szkła przymrażając delikatnie by się trzymało.Strasznie i się nudziło.Zacząłem robić wzorki ze szronu na stole.Zwyczajny chłopak z dotykiem lodu.Spojrzałem na szklankę.Teraz była już cała w lodzie.Ciekawe jak.Pomyślałem,że chcę więcej soku.W szklance pojawił się sok.Wypiłem.Był bardzo zimny,ale pyszny!Nagle zawołano wszystkich na ognisko.Wszyscy usiedli w kółko.Za to ja usiadłem nieco z boku.Wpatrywałem się w ogień,który jakby tańczył.Był piękny,dawał nadzieję,ale był również niebezpieczny.Ogień należał do Meridy,to ona dawała nadzieję,była piękna i gorąca,a ja?Jestem lodowaty.Mroźne kolory zniechęcają.są takie jakieś szare.I co w ogóle dają?Skoro Merida umie dawać nadzieję,to ja też coś muszę,ale co?Smutek?Co można robić w zimę?Siedzieć w domu i pić kakao,ale zaraz!!Dzieci!!Śnieżki,sanki!To jest zabawa,ale...Miałem wiele pytań i przemyśleń,ale z tego patrzenia się w ogień wyrwały mnie wesołe śpiewy.Dziwiło mnie to,że wcale nie śpiewali jakiś piosenek taki harcerzowych,tylko takie no młodzieżowe typu: Kiedy nie śpią sny.Gdy skończyli zauważyli mnie.
- Jack zaśpiewaj coś. - powiedzieli wszyscy.
- Ja nie umiem śpiewać. - oznajmiłem.Wszyscy zaczęli skandować moje imię.No dobra mogę zaśpiewać tylko co?W końcu jedyne co mi przyszło do głowy to jakiś tam Mister.Nawet nie pamiętam tytułu XD Dobrze,że pamiętam tekst :) Wyszło to tak:
Na koniec wszyscy zaczęli bić brawo i wołać o więcej.Merida powiedziała,że mi pomoże i ze mną zaśpiewa,więc się jakoś zgodziłem.Zaśpiewaliśmy tak:

Ludzie znów chcieli więcej,ale ja miałem dość.Powiedziałem cześć i poszedłem do domku.



1 komentarz: